12 lut 2011

Grudniowy poranek w Luang Prabang

Grudniowy poranek w Luang Prabang zaczyna się mgłą, zapachem kawy i jazgotem motorynek.
Mgła schodzi z gór przed południem.
Koło jedenastej, jej strzępy, niczym kaczy puch, unoszą się jeszcze nad wodami Mekongu i Nam Kham, w których rozwidleniu leży antyczna stolica Królestwa Milionów Słoni.
Zapach aromatycznej kawy z Płaskowyżu Boulevan trwa dłużej.Do wieczora wypełnia postkolonialne uliczki.Wtedy miesza się, w okolicy "nocnego targu" przy Sisavangvong, z ostrymi woniami grilowanych ryb, kurczaków, wieprzowiny i "aur lam"-gęstego,bawolego gulaszu z leśnymi ziołami.
Zapachy,jak wodne farby na akwareli, przenikają się, mieszają tworząc kulinarny pejzaż, który drażni nosy i pobudza apetyt.
Hałas koreańskich i chińskich motorynek nie milknie nigdy.
Przede wszystkim w okolicach "starego mostu" spinajacego rdzawymi, stalowymi ramionami urwiste brzegi Nam Khan.
Każdego ranka setki motorynek unoszą zakutanych w ortalionowe kurtki mieszkańców w te i z powrotem.
Kołami wybijają na deskach mostu jednostajny rytm przypominający uderzenia deszczu o szyby.
"Sabaidi!"- pozdrawiam znajomą sprzedawczynię kawy i chrupiących, ciepłych bagietek.
"Z szynką czy serem?"-pyta.
"Jak zwykle i z szynką i serem"-odpowiadam.
Płacę i odchodzę zajadając się bułką, z kubkiem parujacej kawy w drugiej ręce.
Po drodze gubię jej uśmiech .Niestety,spostrzegam to za późno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz