Kiedy oglądałem telewizyjne doniesienia z placu Tahrir w Kairze, targały mną sprzeczne emocje.
Z jednej strony ubolewałem nad tym, że doszło do rozlewu krwi.
Z drugiej zaś, czułem radość, że to sami Egipcjanie, bez amerykańskiej pomocy i ingerencji, a nawet wbrew
interesom USA, wzięli sprawy w swoje ręce i doprowadzili do upadku znienawidzonego przez nich reżimu Mubaraka.Te kilkanaście dni, były też spektaklem wyjątkowego cynizmu i hipokryzji Białego Domu.
Oczywiście, pozostaje wielka niewiadoma - co dalej?
Władzę w Egipcie przejęła armia, która w dużym stopniu określi nie tylko kształt przyszłej konstytucji, ustroju politycznego ale i skład sceny politycznej po Mubaraku.
W wariancie optymistycznym, będzie to może jakaś demokracja ale nie w liberalnym,zachodnim rozumieniu.
Być może taka, w której islam i życie publiczne będą się nawzajem przenikać.
Nie jest wykluczone, że do władzy dojdzie Bractwo Muzułmańskie stanowiące w tej chwili jedyną i najlepiej zorganizowaną siłę opozycyjną.
I są różne warianty pesymistyczne.Według jednego z nich USA, zaniepokojone rozwojem wydarzeń w regionie, podejmą - jak to już wcześniej robiły- próbę interwencji, skutkujacą powstaniem kolejnego, marionetkowego rządu, silnie uzależnionego od sojusznika za Oceanu.
Tego akurat i Egipcjanom i Amerykanom nie życzę.
Rewolucja w Egipcie stworzyła bowiem obu narodom i państwom szansę, na nawiązanie bardziej podmiotowych relacji, szanujących wzajemną odmienność kulturową, polityczną itd.
Amerykanie powinni wreszcie zrozumieć, że ich misja krzyżowca niosącego innym jedynie słuszne - w ich mniemaniu - wartości i rozwiązania bezpowrotnie dobiegła końca .
Każdy zaś naród ma prawo, na swój sposób, powiedzieć -"We people..." tak jak to Amerykanie uczynili ponad 200 lat temu.Egipcjanie powiedzieli to dobitnie!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz